Kiedy otwieraliśmy firmę doradztwa
finansowego, a trochę czasu już od tego momentu minęło, zastanawialiśmy się na
jakie wartości postawić i czym kierować się we współpracy z klientami.
Uznaliśmy, że profesjonalna obsługa klienta połączona z wybieraniem dla niego
zawsze najkorzystniejszych ofert, negocjowanie w jego imieniu z bankami
warunków cenowych i zapisów w umowach, będzie tym co pozwoli zbudować nam dobrą
markę i stale przyciągać do siebie nowych klientów. Rynek szeroko pojętej
sprzedaży produktów finansowych od lat kojarzy się klientom źle. Doradca
finansowy w świadomości wielu ludzi to bardziej pozbawiony elementarnej wiedzy
na temat tego czym się zajmuje naciągacz i krętacz, niż doświadczony fachowiec z
odpowiednim zapleczem merytorycznym, który na tak odpowiedzialnym gruncie jak
prywatne pieniądze klientów, zawsze w uczciwy sposób będzie szukał najlepszych
rozwiązań. Wierzyliśmy, że nasz pomysł i nasza filozofia będzie tym kierunkiem,
w którym w niedalekiej przyszłości będzie podążał cały rynek, bo przecież jest
w tym kraju coraz więcej dobrze wykształconych ludzi, bo jesteśmy w Unii
Europejskiej, bo nowe technologie i media dają coraz łatwiejszy dostęp do
informacji. Ale miesiące mijają i zamiast być coraz lepiej jest coraz gorzej. I
co najgorsze, do narzucania tych złych wektorów przyczyniają się nawet niektóre
banki, które w otwarty sposób dają przyzwolenie swoim siłom sprzedażowym na
doliczanie do i tak już drogich kredytów, dodatkowych kosztów obciążających oczywiście
klientów. Największy wpływ na taką sytuację ma niestety bardzo niska wiedza
Polaków na temat finansów. Brak świadomości swojej pozycji finansowej,
zdolności kredytowej, dostępnych na rynku produktów. A już zmorą jest
podpisywanie bez przeczytania (lub przeczytanie bez zrozumienia) umów
kredytowych i innych dokumentów generujących późniejsze zobowiązania, często na
duże kwoty i na wiele lat. Beztroska, która często ma bardzo poważne
konsekwencje. Ale czy to jeszcze powinno kogoś dziwić? Czy gdyby poziom naszego
społeczeństwa mieścił się chociaż w minimalnych widełkach normalności to tyle
osób korzystałoby z chwilówek, a na „występy” Ojca Bashobory Stadion Narodowy
wypełniał się do ostatniego miejsca?
No dobrze, ale żeby powyższe
przemyślenia miały odzwierciedlenie w rzeczywistości, przedstawię teraz
przykład na to jak człowiek wykonujący poważny zawód, może zaciągnąć prosty
kredyt i bezpowrotnie wyrzucić w błoto kilkadziesiąt tysięcy złotych. I to przy
pełnej akceptacji takiego procesu przez bank, który mu ten kredyt udzielił i
który oczywiście nie daje mu żadnej możliwości wycofania się z podpisanej w
naiwny sposób umowy. Sytuacja miała miejsce na początku września. Zgłosił się
do nas klient szukający dla siebie dodatkowego finansowania i pragnący przy
okazji uporządkować swoje dotychczasowe zobowiązania kredytowe. Klient ten to
osoba prowadząca indywidualną działalność gospodarczą i wykonująca zawód
księgowego. Czyli ktoś, kto powinien znać się na finansach, kto potrafi liczyć,
czytać, a ważne decyzje podejmuje świadomie i odpowiedzialnie. No właśnie… Pod
koniec sierpnia do klienta zadzwonił człowiek zajmujący się pośrednictwem
kredytowym i zaproponował pożyczkę na firmę. Konkretnie „Biznes Pożyczkę” firmowaną
aktualnie przez Alior Bank, a do niedawna (czyli do momentu połączenia banków)
będącą w ofercie Meritum Banku. Produkt słaby, drogi, ale łatwo i szybko dostępny,
gdzie formalności ograniczają się do wypełnienia wniosku i pokazania kilku
dokumentów. A jak wyglądają parametry tej pożyczki i jej koszty? Kwota brutto pożyczki
to blisko 250 tys. PLN. Oprocentowanie nominalne 9,90%. Prowizja od udzielenia
pożyczki należna bankowi to 10%, czyli blisko 25 tys. PLN. I teraz najlepsze –
15 tys. PLN z tytułu opłaty pobieranej przez pośrednika. Ten ostatni koszt z
pełną aprobatą banku, potrącany z kwoty brutto kredytu. Klient jest o tym
fakcie informowany na przedstawianej przez bank dyspozycji uruchomienia
pożyczki, pod którą musi się podpisać. Ja rozumiem, że są na rynku firmy, które
podpisują z klientami umowy, z których wynika, że klient za pomoc w znalezieniu
na rynku kredytu płaci takiej firmie określone wynagrodzenie. Strony się tak
umawiają i nikomu nic do tego, choć przystanie na takie warunki przez
kredytobiorcę często jest po prostu głupie, bo taką samą ofertę może znaleźć na
rynku bez ponoszenia dodatkowych kosztów. Ale kiedy rolę pośrednika w
pobieraniu takiego „haraczu” wciela się bank, to w mojej ocenie jest to dalekie
od zdrowych zasad i etyki, czyli tego wszystkiego czym banki powinny się
charakteryzować. Ale widocznie na wizerunek banku taka postawa źle nie wpływa,
za to bardzo dobrze wpływa na zarabianie dużych pieniędzy zarówno przez bank i
firmy go reprezentujące w procesie sprzedażowym, więc wszyscy są zadowoleni,
łącznie z klientem, który otrzymał pieniądze i z tego się cieszy, bo patrzy
tylko na kwotę przelaną mu na konto i na wysokość raty do zapłacenia. A że
koszty takiej pożyczki w okresie jej spłaty podwoją wnioskowaną kwotę? Tu
problemu nie ma, bo wyobraźnia klienta najczęściej aż tak daleko nie sięga. Na
dzień dobry klient ma do spłaty 250 tys. PLN. Na konto dostał 210 tys. PLN.
Żeby było jeszcze śmieszniej, co miesiąc do każdej raty klient będzie miał
doliczaną prowizję administracyjną w wysokości 0,2%. Odstąpić od pożyczki po
podpisaniu umowy oczywiście nie może, bo to produkt firmowy i nie podlega pod
ustawę o kredycie konsumenckim, a opłata za ewentualną wcześniejszą spłatę to
kolejne 3%. W tym wypadku naiwność klienta kosztowała 40 tys. PLN plus drogie
odsetki i inne opłaty, które będzie płacił przez najbliższe 10 lat. Podobno za
głupotę trzeba płacić. To prawda i ten klient też zapłaci. Tylko, że w tym
konkretnym przypadku chciwość banku i pośrednika kredytowego została
wyśrubowana przesadnie wysoko. Rola pośrednika ograniczyła się do wykonania
telefonu i wypełnienia wniosku. Za to wziął kilkanaście tysięcy prowizji
pobranej od klienta plus prowizję od banku. Można powiedzieć, że to przykład
przedsiębiorczej osoby, która potrafi szybko zarabiać pieniądze. Pewnie tak,
tylko klient mając już teraz świadomość swojej naiwności i głupiej decyzji,
którą podjął, dołączył do grona ludzi mających jak najgorsze zdanie o bankach i
ludziach pracujących w branży finansowej. Jednorazowo ktoś zarobił, ale relacji
z takim klientem na przyszłość już mieć nie będzie żadnej, to pewne. Takich
przykładów jak ten można wymienić wiele. Każdego dnia klienci zaciągający
kredyty ponoszą gigantyczne koszty okołokredytowe, a wszystko to za cichym
przyzwoleniem banków i instytucji państwowych regulujących ten rynek. Słabe to
jest. Hasła w stylu „Wyższa kultura bankowości” brzmią w takich okolicznościach
jak czyste szyderstwo, zresztą od dawna nie słyszałem żeby ktoś ich używał. Swoją
filozofię pracy w branży finansowej opisałem na początku tego posta. Zamierzam
być jej wierny, chociaż coraz częściej utwierdzam się w przekonaniu, że należę
do gatunku, który jest jak mamuty. Już wymarł.