piątek, 18 września 2015

Koszt zaciągnięcia kredytu. Czy pazerność ma jakieś granice?


Kiedy otwieraliśmy firmę doradztwa finansowego, a trochę czasu już od tego momentu minęło, zastanawialiśmy się na jakie wartości postawić i czym kierować się we współpracy z klientami. Uznaliśmy, że profesjonalna obsługa klienta połączona z wybieraniem dla niego zawsze najkorzystniejszych ofert, negocjowanie w jego imieniu z bankami warunków cenowych i zapisów w umowach, będzie tym co pozwoli zbudować nam dobrą markę i stale przyciągać do siebie nowych klientów. Rynek szeroko pojętej sprzedaży produktów finansowych od lat kojarzy się klientom źle. Doradca finansowy w świadomości wielu ludzi to bardziej pozbawiony elementarnej wiedzy na temat tego czym się zajmuje naciągacz i krętacz, niż doświadczony fachowiec z odpowiednim zapleczem merytorycznym, który na tak odpowiedzialnym gruncie jak prywatne pieniądze klientów, zawsze w uczciwy sposób będzie szukał najlepszych rozwiązań. Wierzyliśmy, że nasz pomysł i nasza filozofia będzie tym kierunkiem, w którym w niedalekiej przyszłości będzie podążał cały rynek, bo przecież jest w tym kraju coraz więcej dobrze wykształconych ludzi, bo jesteśmy w Unii Europejskiej, bo nowe technologie i media dają coraz łatwiejszy dostęp do informacji. Ale miesiące mijają i zamiast być coraz lepiej jest coraz gorzej. I co najgorsze, do narzucania tych złych wektorów przyczyniają się nawet niektóre banki, które w otwarty sposób dają przyzwolenie swoim siłom sprzedażowym na doliczanie do i tak już drogich kredytów, dodatkowych kosztów obciążających oczywiście klientów. Największy wpływ na taką sytuację ma niestety bardzo niska wiedza Polaków na temat finansów. Brak świadomości swojej pozycji finansowej, zdolności kredytowej, dostępnych na rynku produktów. A już zmorą jest podpisywanie bez przeczytania (lub przeczytanie bez zrozumienia) umów kredytowych i innych dokumentów generujących późniejsze zobowiązania, często na duże kwoty i na wiele lat. Beztroska, która często ma bardzo poważne konsekwencje. Ale czy to jeszcze powinno kogoś dziwić? Czy gdyby poziom naszego społeczeństwa mieścił się chociaż w minimalnych widełkach normalności to tyle osób korzystałoby z chwilówek, a na „występy” Ojca Bashobory Stadion Narodowy wypełniał się do ostatniego miejsca?

No dobrze, ale żeby powyższe przemyślenia miały odzwierciedlenie w rzeczywistości, przedstawię teraz przykład na to jak człowiek wykonujący poważny zawód, może zaciągnąć prosty kredyt i bezpowrotnie wyrzucić w błoto kilkadziesiąt tysięcy złotych. I to przy pełnej akceptacji takiego procesu przez bank, który mu ten kredyt udzielił i który oczywiście nie daje mu żadnej możliwości wycofania się z podpisanej w naiwny sposób umowy. Sytuacja miała miejsce na początku września. Zgłosił się do nas klient szukający dla siebie dodatkowego finansowania i pragnący przy okazji uporządkować swoje dotychczasowe zobowiązania kredytowe. Klient ten to osoba prowadząca indywidualną działalność gospodarczą i wykonująca zawód księgowego. Czyli ktoś, kto powinien znać się na finansach, kto potrafi liczyć, czytać, a ważne decyzje podejmuje świadomie i odpowiedzialnie. No właśnie… Pod koniec sierpnia do klienta zadzwonił człowiek zajmujący się pośrednictwem kredytowym i zaproponował pożyczkę na firmę. Konkretnie „Biznes Pożyczkę” firmowaną aktualnie przez Alior Bank, a do niedawna (czyli do momentu połączenia banków) będącą w ofercie Meritum Banku. Produkt słaby, drogi, ale łatwo i szybko dostępny, gdzie formalności ograniczają się do wypełnienia wniosku i pokazania kilku dokumentów. A jak wyglądają parametry tej pożyczki i jej koszty? Kwota brutto pożyczki to blisko 250 tys. PLN. Oprocentowanie nominalne 9,90%. Prowizja od udzielenia pożyczki należna bankowi to 10%, czyli blisko 25 tys. PLN. I teraz najlepsze – 15 tys. PLN z tytułu opłaty pobieranej przez pośrednika. Ten ostatni koszt z pełną aprobatą banku, potrącany z kwoty brutto kredytu. Klient jest o tym fakcie informowany na przedstawianej przez bank dyspozycji uruchomienia pożyczki, pod którą musi się podpisać. Ja rozumiem, że są na rynku firmy, które podpisują z klientami umowy, z których wynika, że klient za pomoc w znalezieniu na rynku kredytu płaci takiej firmie określone wynagrodzenie. Strony się tak umawiają i nikomu nic do tego, choć przystanie na takie warunki przez kredytobiorcę często jest po prostu głupie, bo taką samą ofertę może znaleźć na rynku bez ponoszenia dodatkowych kosztów. Ale kiedy rolę pośrednika w pobieraniu takiego „haraczu” wciela się bank, to w mojej ocenie jest to dalekie od zdrowych zasad i etyki, czyli tego wszystkiego czym banki powinny się charakteryzować. Ale widocznie na wizerunek banku taka postawa źle nie wpływa, za to bardzo dobrze wpływa na zarabianie dużych pieniędzy zarówno przez bank i firmy go reprezentujące w procesie sprzedażowym, więc wszyscy są zadowoleni, łącznie z klientem, który otrzymał pieniądze i z tego się cieszy, bo patrzy tylko na kwotę przelaną mu na konto i na wysokość raty do zapłacenia. A że koszty takiej pożyczki w okresie jej spłaty podwoją wnioskowaną kwotę? Tu problemu nie ma, bo wyobraźnia klienta najczęściej aż tak daleko nie sięga. Na dzień dobry klient ma do spłaty 250 tys. PLN. Na konto dostał 210 tys. PLN. Żeby było jeszcze śmieszniej, co miesiąc do każdej raty klient będzie miał doliczaną prowizję administracyjną w wysokości 0,2%. Odstąpić od pożyczki po podpisaniu umowy oczywiście nie może, bo to produkt firmowy i nie podlega pod ustawę o kredycie konsumenckim, a opłata za ewentualną wcześniejszą spłatę to kolejne 3%. W tym wypadku naiwność klienta kosztowała 40 tys. PLN plus drogie odsetki i inne opłaty, które będzie płacił przez najbliższe 10 lat. Podobno za głupotę trzeba płacić. To prawda i ten klient też zapłaci. Tylko, że w tym konkretnym przypadku chciwość banku i pośrednika kredytowego została wyśrubowana przesadnie wysoko. Rola pośrednika ograniczyła się do wykonania telefonu i wypełnienia wniosku. Za to wziął kilkanaście tysięcy prowizji pobranej od klienta plus prowizję od banku. Można powiedzieć, że to przykład przedsiębiorczej osoby, która potrafi szybko zarabiać pieniądze. Pewnie tak, tylko klient mając już teraz świadomość swojej naiwności i głupiej decyzji, którą podjął, dołączył do grona ludzi mających jak najgorsze zdanie o bankach i ludziach pracujących w branży finansowej. Jednorazowo ktoś zarobił, ale relacji z takim klientem na przyszłość już mieć nie będzie żadnej, to pewne. Takich przykładów jak ten można wymienić wiele. Każdego dnia klienci zaciągający kredyty ponoszą gigantyczne koszty okołokredytowe, a wszystko to za cichym przyzwoleniem banków i instytucji państwowych regulujących ten rynek. Słabe to jest. Hasła w stylu „Wyższa kultura bankowości” brzmią w takich okolicznościach jak czyste szyderstwo, zresztą od dawna nie słyszałem żeby ktoś ich używał. Swoją filozofię pracy w branży finansowej opisałem na początku tego posta. Zamierzam być jej wierny, chociaż coraz częściej utwierdzam się w przekonaniu, że należę do gatunku, który jest jak mamuty. Już wymarł.